Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

proboszcza; zmięszał, począł bełkotać pytając, czy staremu czego nie potrzeba, mówiąc, że zaraz odejdzie, i zabierając się wychodzić w istocie, gdy na progu spotkał się z siwowłosym xiędzem i Markiem.
Marek i on, których dziwne podobieństwo twarzy wszystkich zwracało oczy, zmierzyli się wzrokiem nienawiści i gniewu. Czeladnik zaciął usta, i wskazując drzwi, z cicha tylko wyrzekł.
— Precz! —
Janek się wstrzymał.
— Ty śmiész! — zawołał stłumionym głosem. —
— Precz! — powtórzył Marek. —
— Wiesz do kogo to mówisz? —
— Do zuchwalca, co konającemu śmierć przyśpiesza i pojednać się z Bogiem nie daje, do...
— Miałem iść, zostanę — rzekł Janek. —
— Miałeś iść i pójdziesz — powtórzył Marek — lub...
— Lub co? —
— Lub cię wypchnę. —
— Ty? Ale już więcéj nie powiedział, bo Marek jedną ręką zatulił mu usta, drugą za kark ująwszy, pomimo szamotania, wyniósł go prawie za próg do sieni, i nie puszczając wyprowadził aż na zewnętrzne schodki. Tu byłoby przyszło do bitwy, gdyby nie to, że Janek czuł się słabszym, a w sercu był tchórzem. Unikając więc jéj, wyrwał się tylko z rąk brata, i uderzywszy go silnie, dopadł konia i ujechał. — Przez cały czas trwania téj sceny, konający starzec dychał tylko ciężko, słowa niemogąc wymówić; a gdy Marek ukazał się u progu jakby dając znać, że natręta wyprawił, zdawało się, że wielki ciężar spadł z jego serca i rozpłakał się. —
Proboszcz już był przy nim.