Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

Stary radośnie się uśmiechnął, i jak do modlitwy złożył ręce. — Błogosławię, rzekł, błogosławię.
Xiądz wszakże ten pośpieszny krok wstrzymał, i spytał Marka.
— Ależ ty ubogi, obcy moje dziecko — sam ledwie masz chléba kawałek, cóż poradzisz z żoną?
— Ubogi, to prawda, ale mam zdrowe ręce, i wielką ufność w Bogu.
— Mogę powrócić do Warszawy, gdzie taki kawałek chléba mam u mojéj przybranéj matki, i przytulisko uczciwe; będę na swoją rękę majstrem, i żonie biedować nie dam. Zresztą, ojcze mój, ubóstwo niestraszne temu, kto do niego przywykł.
Stary nie dawszy dokończyć Markowi, który miął czapkę w ręku, stojąc na środku izby, przywołał Anusi.
— Słuchaj, rzekł — oto twój mąż i opiekun — wskazał Marka. Jak ja umrę, pójdziesz z nim, a ja wam obójgu błogosławię. —
To mówiąc, na klęczących wyciągnął ręce zimne i płakał, a łzy z modlitwą spadły na głowy Anusi i Marka. Anusia sama nie wiedziała, co to wszystko znaczyło, ale się nie opierając podała czeladnikowi rękę.
Xiądz zamyślony smutnie spoglądał na tę scenę.
— Mój ojcze — odezwał się gumienny, dajcie im ślub jak będzie można najrychléj — ja umrę spokojny, a tymczasem wielką byście mi zrobili łaskę, gdybyście tę sierotę do siebie wzięli na jaki czas.
— Do siebie nie mogę, rzekł kapłan, ale postaram się dla niéj o przytułek bezpieczny, póki ich nie połączę.
— Teraz czas pomyśléć o duszy, wyrzekł stary przyjmijcie spowiedź moją. —
Anna i Marek wyszli na próg lepianki — ona we łzach,