rémi wychowała swojego Marka: dom ten oddychał pobożnością, a na niéj krzewiło się wesele duszy i spokój chrześciański.
Majster i majstrowa i cała ich czeladka, nie mieli postaci smutnych tych pobożnisiów chytrych, co cnotę spełniają, religię wyznają i pilnują ściśle jéj przepisów, aby się z tém pochlubić; a widać z nich, jak im kosztuje poczciwość. Tu przeciwnie znać było, że tak jak byli ci ludzie, byli szczęśliwi — a nic więcéj nie pragnęli i nie czuli żadnéj ofiary.
Wszystkiém co mieli, dzielili się z ubogim, jakby w każdym widzieli Chrystusa; starą Maciejowę zubożałą po śmierci męża, przytulili z radością, otaczali poszanowaniem jak matkę. — Nieraz ostatni grosz oboje dawali w cichości na dobry uczynek; a gdy potém chléba za co nie było kupić, Marek wesoło i dumnie, szedł prosić piekarza o kredyt, pewien, że mu praca powróci ubytek, który uważał za obowiązek. Często tęż samę pracę swoją, która dla niego była całą majętnością, ofiarował majster, biegnąc na pomoc, zwaśnionych do zgody, utrapionych do pociechy wiodąc, zepsutych usiłując nawrócić.
W obejściu z czeladzią był starszym bratem tylko, i kochali też go jak brata, a szanowali jak ojca. Opędzić się nie mógł tym, co u niego terminować chcieli, bo i rodzice chłopców z pocałowaniem ręki, w takim domu umieszczali.
Jak świt wstawano do roboty, zapalały się świéce, zawieszały banie, rozpalała ogień Anna, i nim się mléko uprażyło, majster wesoło poczynał z czeladzią:
Wśród stuku młotków, odśpiewywano tak pobożnie modlitwy; a gdy Anna wezwała i majstra i czeladzi do jednego stołu na śniadanie, gdy potém nagadawszy się wesoło,