wicki pełnę mając głowę procesu, którego nie mógł poprowadzić jak chciał, a całą nadzieję w Marku, idąc ulicą wyczytał na szyldzie nazwisko majstra, tknięty tém, wszedł wybadać i nadspodziewanie znalazł, że trafił szczęśliwie.
Poskramiając więc swoją radość, jął daléj dopytywać.
— Macież wy jakie dowody rodowitości? i jak się to stać mogło, żeby ślachcic wziął się do kopyta?
— Albo to co ma do ślachectwa? odparł Szewc śmiejąc się — teraz ci już przecie nie czas gardzić rzemieślnikiem, co w pocie czoła na chléb zarabia. Wszelka praca uczciwa, a występek tylko kala ślachectwo.
— O! ba! jaki mi waść sensat! rzekł adwokat kręcąc rzemyk u laski — ale to nie do rzeczy. Masz że, waść dowody swojéj rodowitości?
— A jakże! odparł Marek — ale po co to wszystko mój panie! Wam z tego nic ni przybędzie, ni ubędzie, a mnie czas drogi.
— Ej! choć no waść do alkierza, coś ja waści powiem, szepnął adwokat, i piérwszy wśliznął się do izdebki, w któréj Anna z pończoszką siedziała u kolebki dziecka.
Piękna majstrowa ukłoniwszy mu się, wskazała krzesełko, prawnik obejrzał i skinął głową jéj i Maciejowéj, która ledwie oczy w okulary strojne z książki podniosła, i zbliżając się do Marka rzekł po cichu:
— Nie będę z waszmością mydlił — clara pacta ot tak się rzecz ma. Na waści spadło dziedzictwo znaczne.
— Na mnie! zawołał Szewc z podziwieniem, więcéj niż radością.
— No — no, niech się wam tylko zbytnie głowa nie zawraca — zaraz wszystko rozpowiém. I usiadł, a potoczywszy wzrokiem dokoła, tak kończył.
— Zmarła niedawno, podobno nawet w téjże kamienicy,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.