Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem Pan Jan Porębski, leciał na rozstawionych koniach do Warszawy, szukać brata, pewien będąc, że z nim się jak zechce ułoży; a bojąc się razem, by go nie odszukali przeciwnicy i w układy z nim nie weszli, wziął z sobą parę tysięcy dukatów, postanowiwszy okazać się tu, czém nigdy nie był, czułym, wspaniałomyślnym i serdecznym.
W kilka dni po odwiedzinach Skarbnika, które się bez skutku powtórzyły, Janek wysiadał w kamienicy niegdy zajmowanéj przez Starościnę, i z szumem a łoskotem wpadł do izby pana majstra, zajętego już znowu swojém rzemiosłem.
Twarz jego zmęczona, blada, przybrała wyraz serdeczności potrzebnéj; na progu spójrzał i łatwo rozeznawszy Marka, rzucił się w jego objęcia.
— Więc mam brata! zawołał teatralnie — o dniu szczęśliwy!
Marek zapomniawszy całéj przeszłości i nie pytając o nic, ze łzami przycisnął go do piersi. — Anno! zawołał, matko! chodźcie! chodźcie, to mój brat! to brat mój!
Kobiéty wybiegły z alkierza, a Jan, który do wypicia tego kielicha był przygotowany, choć poznał Annę i zmięszał się, choć się wzdragał uścisnąć starę Maciejowę, dopełnił wszystkiego jak należało, aby dać o sobie jak najlepsze wyobrażenie, i byłby może wycałował czeladników, gdyby się to na co przydać miało.
— Błogosławię ten proces, zawołał nareszcie odetchnąwszy po uściskach i oddając synka zarumienionéj Annie — nie dla pieniędzy marnych, bo tych mam dość, ale że mi daje brata! pamiętasz kochany bracie, dodał — ileśmy razy spotykali się w życiu, niewiedząc o sobie.