— Pod Warszawą piérwszy raz, ja wam nawet mówiłem imie naszej matki.
— Tak, ale ja naówczas byłem w zupełnéj mego pochodzenia nieświadomości. —
O drugiém i późniejszém spotkaniu, mowy nie było. Marek chciał o niém zapomnieć, boby musiał nienawidzieć tego, którego kochać pragnął. Jan się wstydził. — Ale wreszcie trzeba się było wytłumaczyć i z tego, a Jan śmiejąc się, złożył na wiek namiętności, uczynki, któremi jak mówił, brzydził się téraz.
Oba bracia opowiedzieli sobie życie swoje, Marek z zupełną szczérością, Janek fałszywie i nieprzyznając się ani do źrzódła swego majątku, ani do jego wielkości.
Cały zdawał się zajęty bratem i zapewnieniem mu, jak nazywał losu; ofiarował gotowość do posług, poświęcenie zupełne, przyjaźń wieczną i trud i t. d.
Przez półtora dnia trwały te wynurzenia się, a biédny Szewc brał wszystko za prawdę i łatwo dał z sobą uczynić bratu, co mu się podobało. Brat ten tak był serdeczny, tak przywiązany, tak wylany, dla nich! Powtarzał ciągle: — niedbam o ten spadek, odstępuję ci go, bierz, rób co chcesz.
— Ale cóż ja z nim pocznę, i jak sobie dam radę, rzekł Marek — ja nie wiem ani sposobu odzyskania go, ani mam czas na to, piérwszy z brzegu prawnik mnie podejdzie, stracę co mam z pracy mojéj, a kto wie, co zrobię.
— To prawda! mówił Janek, ale cóż poradzić? znając mnie tak mało, mógłbyś posądzić o chciwość, gdybym ci co innego zaproponował.
— Rób co chcesz.
— Rób co chcesz.
— Zajmij się ty.
— Ty się zajmij.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.