Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dotąd nic jeszcze pani moja, ale grozi nam nieszczęście.
— A! menażuj moją delikatność, nie dobijaj mnie, ty wiész stan mojego zdrowia.
— Kochanko! z uśmiéchem rzekł Janek, to dobre dla gości, ale my cośmy z sobą razem koło indyków w Żalicach chodzili...
— Na Boga! posłyszą nas — mdleję.
— Słuchaj Ewo, rzekł Jan — jesteśmy jeśli nie zrujnowani w téj chwili, to ruiny blizcy; czas radzić, nie porachowaliśmy się z naszą fortunką, i oto poczyna się przebierać jéj, wkrótce możemy nic nie mieć.
Ewa zapomniała o mdłościach, i poskoczywszy z krzesła zaczerwieniona, zawołała:
— Bo w karty przegrywasz — bo w karty przegrywasz!
— Ja! ruszył ramionami Jan, a paniż to mało tracisz co dzień! Obojeśmy winni.
— Nie prawda! nie prawda! — odparła żona — tyś winien, ty — alboto bym ja traciła, żebyś mi w początku nie mówił: trzeba się zastawić, a postawić.
— Cicho! cicho! cicho! Kto wié, słuchają nas może pode drzwiami, a gdy się jeno wieść rozejdzie, ratunku już nie będzie, rzucą się na nas wierzyciele zewsząd.
Jejmość padłszy w krzesło rozpłakała się.
— Trzeba nam — rzekł Janek, pod pozorem do wód, wyjechać do Żalic i podłatać pracą, co się utraciło.
— Wyjechać z Warszawy! ale ja nie wyżyję na wsi.
Janek się rozśmiał, ruszył ramionami i rzekł po cichu: — Nie grajmy z sobą komedji — mówmy rozumnie; na Żalicach i przykupionych wioskach, mamy już 200,000 długu, jeszcze z tego wynijść możemy, ale późniéj nie czas będzie.