niętą twarzyczkę z dwójgiem oczów niebieskich. Kolce perłowe z brylantami, piękny naszyjnik podobny, suknia gołębiego koloru jedwabna, strojna w różowe wstęgi, zdobiły piękną panią.
Spójrzała mdlejącemi oczkami na lud i szybko cofając się w głąb karéty, spytała lokaja:
— Larose, dowiédź-że mi się co to jest? czemu nie jedziemy?
— Okropny ścisk JW. Pani! odparł Larose zdejmując stosowany galonowany jak suknia jego, kapelusz.
— Cóż to jest?
— Nie wiém, JW. Pani!
— Kiedy stać musiemy, pójdź-że mi się dowiédz!
Larose posłuszny poskoczył, ale zanadto zaufał galonóm swéj liberji i potężnemu głosowi, którym starał się lud rozpychać. Musiał wreszcie użyć tego środka, co rzeźnik, i nie łatwo za jego pomocą nawet dostał się do drzwi izby, która otwarta jeszcze wzbudzała tłumów dziwowisko. Tu rozpytawszy się nieco, powrócił co najrychléj do Pani siedzącéj w karécie i z nieukontentowaniem widoczném zagryzającéj usta.
— Cóż tam? spytała.
— To JW. Pani głupstwo — rzekł Larose pogardliwie machając ręką; jakaś uboga kobiéta umarła w téj kamienicy i dwoje chłopiąt bliźniąt zostawiła. Zwyczajnie hałastra się gawroni. — Ruszaj panie Tomaszu!
Ale łatwiéj to było powiedziéć niż zrobić: P. Tomasz z miejsca ruszyć nie mógł, jak wprzódy. Pani posłuchała lokaja, podumała, poruszyła głową i zawołała: — A cóż?
— Nie można przejechać!
— No! to zawrócić!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.