Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

przystojnie było za co, a jeszcze i w skrzyni zapaśnych kilka talarów w węzełku bywało; ale to wszystko nie cieszyło ich, bo życie płynęło bez celu, starość przychodziła straszna, samotna — dziecka nie mieli. Kilka razy ofiarowała się pani Maciejowa do Częstochowy, do Sokala, do S. Antoniego: zawsze napróżno.
Maciéj więc, jak drogi dar Boży, przyjął sierotę, którą niósł żwawo spiesząc do domu. Wkrótce téż stanął na progu, i ani się postrzegł, że żona zwabiona w ulicę zgiełkiem, czekała go w bramie. Dopiéro natrąciwszy się prawie na nią, rozśmiał się na całe gardło, serdecznie, poczciwym śmiéchem ubogich.
— A to co? zawołała Maciejowa, cofając się trochę przestraszona.
— A ot co jest! Pan Bóg nam dał dziecko!
— Co? zkąd? jakie dziecko?
— Nieszczęśliwą sierotę — chłopczyka! Ale to potém o tém; naprzód trzeba tę biédotę nakarmić, napoić, ogrzać, odziać, bo to ledwie dycha.
Pani Maciejowa skwapliwie rzuciła się otwiérać drzwi izby, nad któréj oknem wielka, żółta tablica z czarnym bótem i kutasem ogromnym wisiała.
— Pokaż-że no, pokaż, zawołała. — A! jak Boga kocham piękny chłopiec! Ale cóż to za nędzniątko! Chryste Panie! jaki żółty, by kość.
A gdy dziécię się rozpłakało, porwała je namiętnie i przytuliła do piersi.
— Hej! krzyknęła na chłopca, żwawo Jacku po mléko, po bułkę, po jaja — naści dwa złote.
Maciéj śmiejąc się, wziąwszy w boki, stał przed swoją Jejmością i szeptał: