jącego świata nie czując i nie podziwiając, jedynie zajęty sobą i przyszłością swoją.
— Mam nogę na szczeblu, mówił do siebie, pójdę, pójść muszę, dójdę! — Iluż to mnie podobnych z pisarzy jakim ja jestem dzisiaj, siadło potém na krzesłach dygnitarskich, wzięło buławy i laski! Nasłuchał się o tém Janek w Warszawie, i przykłady ślachty drobnéj wzniesionéj talentem, intrygą, poplecznictwem na wysokie stopnie i urzęda, nie były rzadkie. Z ślachty dopełniała się co chwila klassa panów, któréj wielkie rodziny gasły daleko częściéj niż ślacheckie; bezpotomne i zapomniane. Tysiączne o podobnych wypadkowych wielkościach, powiastki krążyły u ludu.
Czuł w sobie siły, czemuż się nie miał spodziewać? Nieraz patrząc na ospałego Starostę pomyślał sobie młodzieniec: do czego się mi to stworzenie przydać może? Niepotrafiłżebym być równie tłustym i obżartym Starostą jak on? — Wyśmiewając od dzieciństwa, nawykły wszystkich widzieć ze strony ich szpetnéj, siebie miał za cóś wielkiego.
Wyjechawszy za miasto, ani spójrzał na wiosenne niebo, na ziemię w wiosennym wianku, serce mu nie zabiło, oczy się nie zwilżyły, krew płynęła zastygła; a nowość widoku nie wzbudziła w nim uczucia żadnego, pączka myśli, żadnéj myśli kwiata uczucia, którego owocem jest czyn. Jechał zimny, obojętny, ziéwający, i wciąż tylko powtarzał: pójdę i dójdę — dwa słowa na których teraz obracało się ubogie życie jego.
Modlić się nie umiał, śmiać się mu uprzykrzyło, płakać się wstydził, ciekawości nie miał. Patrzał po Bożym świecie ucząc się go tylko na użytek późniejszy i zimno rachując na co się mu nauka przyda. Napróżno szumiała blisko niebieska rzeka, mówiły gaje o wiośnie, śpiewali
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.