— W świat, na wędrówkę — rzekł Marek a was, Panie.
— Ja jadę do dóbr mojego Pana w Krakowskie.
— Nie uważacie Panie, jak dziwne jest między nami podobieństwo? rzekł szewc — a toć jakbym się po chorobie w zwierciedle matki Maciejowéj zobaczył.
— To prawda, rzekł Janek, żeśmy do siebie podobni, ale ja pewnie starszy, dodał umyślnie kłamiąc, mam już około dwudziestu lat, choć nie wydaję tyle.
— A ja dopiéro koło szesnastu.
— Wyście z Warszawy? spytał Janek.
— Tak panie, i sierota.
— A ja mam rodziców w Sandomierskim — rzekł ciągle kłamiąc Janek.
— Jakżeście szczęśliwi! odparł szewc. Mamci prawda matkę, która mnie jak rodzona wypielęgnowała, ale zawsze taki czuję żem sierotą.
— Ba! alboście to nie znali nawet swojéj rodzonéj, albo ojca?
— Nie! nikogo — Z litości mnie wzięto na wychowanie, bo nas taki dwoje odumarła bliźniąt matka, to jednego słyszę podjęła się wychować jakaś wielka Pani, a mnie poczciwy szewc Maciéj, panie świeć nad jego duszą.
— A jakże się matka wasza nazywała? zapytał Janek.
— Mam ci papiery? rzekł Marek — moja matka była ślachcianka rodem z Krakowskiego Tekla Lutyńska.
Janek, który się tego spodziewał, ani poczerwieniał, ani się zmięszał, lecz przerwał tylko — a to osobliwsze podobieństwo.
— Patrzcie wszak to nawet czarne znamię na skroni jednakowe.
— To szczególna rzecz! wrzucił Janek siadając opodal na wyższéj trochę kłodzie i rozparłszy się z pańska. I
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.