Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

było nowe i zachwycające, kiedy piérwszy raz oko jego nieprzywykłe do bujania, wzleciało po nad szeroki kraj przecięty niebieską wstęgą Wiślaną, zasiany wsiami, zasadzony lasy, uzieleniony łąkami, musiał się wstrzymać ze wzruszenia, bo mu się w głowie zakręciło.
— Jakże to piękny świat Boży! zawołał, jakże piękny! jak się to ludzie skazać mogą na wędzenie w murach ciasnych, w dymie szarym, gdy tuż tak szeroko, tak pięknie, tak swobodnie w zielonéj wsi; a tak ciasno i smutno w tym ulu, który się miastem nazywa.
A idąc daléj wszystkiém się cieszył jak dziecię, zbierał kwiaty dzikie, wpatrywał się w ich jaskrawe twarzyczki, wciągał w siebie woń powietrzną, poglądał na chmury co się wyścigać zdawały na lazurowych niebiosach. Lud, który spotykał wesół, przyjazny ubogiemu jak on, zaciekawiał go równie jak wszystko. Wypytywał, rozmawiał, i schodząc w głąb siebie, badał się czemu raz pierwszy w życiu czuł się tak szczęśliwy, tak odżywiony jakby się wedle wyrazu ludu, pierwszy raz na świat narodził.
Marek jednak nie mógł nie pożałować miasta, jak więzień żałuje swoich kajdan i ciasnego lochu w którym lata długie przecierpiał. Wspomnienie przybranych rodziców a zwłaszcza poczciwéj Maciejowéj, która go jak własne dziecię wypielęgnowała, łzy mu naprowadzało na oczy. Jakże było nie zawdzięczać tyle starań i tyle dobrych nasion, która pobożna kobiéta rzuciła w duszę dziecięcą jeszcze.
Po odejściu Janka począł się modlić Marek, wziął swój tłómoczek na plecy i przeszedłszy w tę stronę lasu, która cień rzucała, ze swoim kijem podróżnym powlókł się daléj drogą. Nie śpieszył się idąc, bo mu pilno nie było, grosz jaki taki w kaletce był jeszcze, a tak miło wyrwawszy się