Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

szłości, przystąpił nasz chłopak do stanowczego oświadczenia.
Wdowa była sama jedna w swoim pokoju i siedziała na sepeciku gdańskim, nogi pod siebie wziąwszy jak miała we zwyczaju, gdy Janek o zmroku przyszedł do niéj z ukłonem.
— Dobry wieczór Jejmości.
— Dobry wieczór panie Janie.
Tak się poczęła rozmowa, Janek pochodził od drzwi do okna, potarł czoło raz i drugi i przysiadłszy się do wdowy, biorąc ją za rękę rzekł z cicha.
— A co Jejmościuniu będzie z nami? jak myślicie.
— Co mam myśleć, alboż co ma być?
— A jakbyśmy my po roku i sześciu niedzielach, poszli do Proboszcza po błogosławieństwo?
— A nam to do czego? odparła raźnie wdowa, albo to mnie nie dosyć małżeństwa! — Daj Boże nieboszczykowi wieczny pokój, ale cóś skosztowawszy godów tych, nie chce się drugi raz kłaść zdrowéj głowy pod Ewangelją.
— Takiż przecie po wiek wieków nie zostaniecie wdową?
— Kto to wie?
— Alboż to już każdy mąż ma być do nieboszczyka podobny?
— Wszyscy oni tacy, póki się stara to się kłania, a jak weźmie to bije.
— Ależ Jejmościuniu, ja bym kochał, toć kochając to się inaczéj żyje.
— A długoż się kocha? Porzuć Wasan — czy to my nie wiemy waszego kochania. Ja od waszeci starsza, choć tak nie przestarzałam, ale zawsze wam jeszcze o ożenieniu nie myśleć, ani mnie też.
— To taki ostatnie wasze słowo, Jejmościuniu?
— Ostatnie nie ostatnie, a po co mam się śpieszyć?