do spadzistego wzgórza, obwisłemi krzaki pokrytéj. Słońce zachodzić miało, a podróżny był znużony i zrażony, usiadł więc na kamieniu i rzuciwszy tłómoczek i kij przy sobie, naprzeciw chatki spoczął. Malownicza to była, choć biédna, lepianka. Co za sztuka w téj niewytwornéj budowie! Jedną ścianę zastąpiła góra kamienista, drugą w części stanowił bok parowu, pozostałe dwie z niezmierną pracą związane z gałęzi, pniaków i kawałków drzewa, cudem dach na sobie trzymać się zdawały. Dach ten garbaty, porastał prześliczny mech zielonego axamitnego koloru, którym Bóg stroi stare dęby i ubogich strzechy upadłe. Po nad nim wyglądał troszeczkę stary także i szczerbaty wierzch komina. Brzozy i sosny na szczycie pagórka porosłe, tuliły chatkę zewsząd i osłaniały. Do jéj drzwiczek wypaczonych trzeba było wchodzić po kilku kamykach chwiejących, a okienko patrzące na południe tak było maleńkie, tak oszczędnie zaszklone, że ledwie światełko wpuszczać musiało. Z drugiéj strony chaciny, gdzie nie przypiérała do parowu, kawałeczek lichéj niwy, obrzucony kamieniem, obrosły tarnem, stanowił ogródek, z którego tylko wychyliła się dynia ze swemi liśćmi ogromnemi i żółtym brzuchem i żółtym kwiatem.
Takie to było ubogie, biédne, a tak piękne w swéj prostocie i ubóstwie, że Marek nawet, nie zwykły szukać piękności, gdzie ją niełatwo było znaleść, wpatrywał się z jakiémś zadumaniem w drzwi chałupki. Ostatnie słońca blaski padając na dach i główną ścianę lepianki, złociły ją zalotnie jakby na umyślnie.
Na ciemniejszych barwach parowu i szarych kamieni, gałązki brzóz i drobnych krzewów, odskakiwały ozłocone silnym światłem misternie i drżały w powietrzu migając. Stado szarych wróbli polatywało nad gałęźmi świergocząc.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.