Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

drzewko, każdą trawki kupkę, że mi tu tylko jak w domu, a już w Wólce to obczyzna.
— Przecież zawsze tu siedziéć nie będziesz, rzekł stary.
— A czemu? spytało dziewczę.
— Jużciż mnie tu wieki nie żyć! a potém tobie tu saméj nie zostać, jak się znajdzie człowiek co ci rękę poda, będziesz musiała pójść za nim.
— O! nie! odpowiedziała Anusia — o! nie! ztąd się nie ruszę. Mnie w tym kątku tak dobrze, w téj chacinie tak wesoło, tak miło, żebym ją za pałac nie pomieniała. Mnie tu nawet wróble znają. — A kto mnie ztąd może wypędzić.
— Bieda cię wypędzi! westchnął stary.
— Jaka biéda? albo to człowiekowi wiele potrzeba? — Chleb, woda, dach, a za chatą znajomy świat, na który wyjrzéć wesoło, ot i dosyć.
— Dzisiaj! rzekł gumienny, i pokiwał głową.
Gdy tych słów domawiali, a wieczerza była gotowa, Marek pomógł ją Anusi przynieść na stół; dawnym obyczajem dobył on swoją łyżkę z za pasa i przeżegnawszy się siadł pożywać z gospodarzem i jego wnuczką. Anusia usiadła przeciwko niego na zydelku, i więcéj podobno patrzał na śliczne dziewczę, niżeli jadł Marek; piérwszy raz na widok jéj przyszło mu w życiu na myśl, że mógłby się ożenić.
Po wieczerzy starzec z sieni na prawo pokazał Markowi komórkę, gdzie trochę siana leżało; czeladnik pożegnawszy starca i Anusię, która mu się uśmiéchnęła białe pokazując ząbki, zabrawszy tłómoczek i kij, poszedł smaczno zasnąć na siano.
Nazajutrz rano, gdy się gumienny upiérał, żeby Anusia szła do Jeremjaszowéj, Marek, który ufność jego wzbudził, uproszony o odprowadzenie dziewczyny, podjął się ochoczo