Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie — nic nie wiem. Żuchowska też zaklina się, że nie wie o niczem.
— Tu się wieści rozchodzą, że tam na pannę podstolankę czeka już narzeczony.
Anusia spojrzała mu w oczy.
— Bardzo wątpię, odpowiedziała, ale choćby tak było, nie wydadzą mnie mimo woli, bądź waćpan spokojny.
— Panno podstolanko dobrodziejko, począł zniżając głos Sobek: jeżeli się ta jej absencja przedłuży, Bóg mi świadek; ja tu z tęsknoty przepadnę.
— Mnie też będzie tęskno, odezwała się Anusia, — ale miłość to niewielkiego waloru, co próby swej stałości wytrwać nie może.
Cześnikowicz zaprzysiągł, że nie tylko ten, ale stokroć cięższe eksperymenta gotów jest przetrwać i nie uledz, prosił jednak o pozwolenie, czyby pod jakim pozorem do Wołczyna się nie mógł dostać.
Na to zezwolono. Nastąpiła potem wymiana pamiątek jakichś, i Sobek kokardę w kieszeni na sercu umieścił, czego, oprócz podskarbianki (bo ta wszystko widziała), nikt nic nie dostrzegł.
Wszystkie koleżanki pięknej Anusi postrzegły to, że tego wieczora, zamiast wydawać się przygnębią i smutną, miała w sobie coś nadzwyczaj uroczystego, jakby istota skazana na męczeństwo, która z godnością chce je znieść i czuje się niem zaszczyconą.
Oczyma dodawała męztwa daleko mniej zrezygnowanemu cześnikowiczowi, a gdy się przyszło rozchodzić i za rękę ją wziął do pocałowania, ścisnęła jego dłoń szepcząc: