Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

zmarnowana, bo Fleming ledwie okiem nań rzuciwszy, rzucił pismo między szpargały na stoliku.
Podskarbianka, dowiedziawszy się o wypadku, chciała za swoim protegowanym przemawiać i instancyonować. Ojciec jej mówić nie dał, zatrzepotał rękami i nogami, był zły, musiała dać pokój.
Nie było dla nikogo tajemnicą, że jedna pani Tymanowa starościna wszystko mogła co chciała u Fleminga, ona trzymała kassę główną, odprawiała i przyjmowała ludzi i rządziła się tu samowładnie. Sobek, że jej protekcyi nigdy nie szukał, nie miał też łaski. Podszepnięto mu, żeby do niej do Bulkowa jechał, gdzie już i starościanka była, starając się ją sobie pozyskać.
— Takiemi drogami ja chodzić nie zwykłem, odparł Sobek. Co będzie to będzie, niech tam drudzy karki uginają, ja nie mogę.
Tegoż dnia, z wielkim tryumfem dla Wyrzykowskiego, który niby bolejącego udawał, milcząc pan Felicyan na koń siadł, chłopcu swemu na bryczkę rzeczy zabrać kazał, i mało kogo żegnając, z Terespola wyruszył.
Po latach kilku przebytych tu, to wygnanie nagłe ciężkiem dla niego było, gdyż nawykł już do ludzi, i do ruchu a pracy, i do gwaru dworskiego, — musiał się jednak do doli swojej stosować, i przyjąć co mu było przeznaczone.
— Nie trać ino waćpan ani ducha, ani nadziei; siedź, powtarzam, w Kaplonosach, poluj na kaczki, — wszystko się to odmieni. Ani dola ni niedola nie jest na świecie wieczną. Jakoś to będzie!