Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

I uściskał go, krzyżyk mu nad głową robiąc, poczciwy Morochowski.
Zamiast do Koplonosów, wprost pociągnął Sobek do Trzcieńca. W Kodniu tego dnia podnocowawszy, nazajutrz mszy świętej wysłuchał przed obrazem cudownym i wybierał się jechać do domu, gdy wychodzący z kościoła trafił mu się Dubiski, doktor radziwiłłowski z Białej, którego już nieraz spotykał.
Człek to był, jak mówiono, uczony bardzo, nadęty wielce, Niemców nie cierpiący, a że z Radziwiłłami do czynienia miał, od nich przejął sposób odchodzenia się z ludźmi, pogardliwy niemal i dumny. Ubierał się po cudzoziemsku, lecz zaniedbany był i brudny, a tabaką się obsypywał nieustannie, bo ciągle nos nią zapychał. Nosił się zawsze w tabaczkowym fraku, z laską wielką w ręku i poobrywanemi mankietami, w trzewikach z klamrami ogromnemi i obwisłych pończochach. Z chorymi, wyjąwszy księżnę chorążynę i jego samego, obchodził się extra-bratersko.
Gdy mu się idącemu skłonił Sobek, Dubiski stanął.
— Kłaniam — rzekł, — a pan tu co robisz?
— Jadę do domu.
— Do jakiego domu? Waćpan zostajesz na dworze podskarbiego?
— Zostawałem, ale już jestem wolny, — rzekł Sobek.
— Cóż się to stało? Głoszono, żeś waćpan w łaskach?
— Pan konsyliarz wiesz, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, — rzekł Sobek. Ale ja się nie skarżę; łaski doznałem dosyć, a gdym niepotrzebny, po co miałem wisieć tam?