Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

ma, długo nie mogąc przemówić słowa, łzy mu po twarzy ciekły. Potem uścisnął wychowanka, klucze dobył, i nie próbując ani pocieszać go, ani rozpytywać, począł myśleć o wygodnem umieszczeniu.
Tegoż dnia konno pobiegł do Kaplonosów Sobek w obawie, czy tam już co do jego dzierżawy dyspozycji nie wydano. Kontraktu nie miał żadnego, każdego więc czasu wyrugować go mogli. Do Ś-go Jana daleko jeszcze było, lecz Fleming, gdy mu się co zamarzyło, i wśród roku wyrzucić mógł, o nic nie pytając; procesować się z nim nie było podobna. Kazał więc na łeb na szyję Sobek zboże młócić, a inwentarza co przybyło nad liczbę, zaraz do Trzcieńca przepędzić.
W Kaplonosach jednakże ani tego dnia, ani następnych, żadna z Terespola i z Włodawy do głównego zarządu nie przyszła wiadomość. Spodziewał się więc Sobek, iż przynajmniej do następnego Ś-go Jana spokojnie posiedzi na opłoconej dzierżawie. Była ona wielce korzystną i kilkanaście tysięcy złotych, oprócz inwentarza, koni, sukien, różnych ruchomości dorobił się na niej Sobek; tem więcej też było prawdopodobnem, że plenipotent hrabiego, a nieprzyjaciel jawny Sobka pan Bystry, pokusi się o wioskę tę albo dla siebie, lub dla kogo z protegowanych.
Była jesień, niekiedy piękna w kraju naszym, zawsze smutna, choć brogi pełne i zasieki. Dla pana Felicjana podwójnie ona tego roku była ponura i wydawała się długą, bo mu na samotnym Trzieńcu i z dala od podstolanki strasznie się dni wyciągały. Nie było co robić, ni z kim oprócz Grzymały pogadać, — do życia się też i wygód innych nawykło. Sąsia-