nie oglądał. Niewolno było ani prosić za nim, ani go wspomnieć, ani nawet o chorobie i śmierci donieść; kto tam wpadł, już jakby go na świecie nie było. Opowiadano, że w lochach podziemnych na chleb i wodę skazanych było niemało ludzi, — o których rodziny się nawet upominać nie śmiały. Smutną też była naówczas rezydencja ta bialska, w której sierdzisty pan królował, sama księżna płakała, a Wolski i jemu podobni faworyci co chcieli dokazywali.
Ubrawszy się p. Felicjan i na mszę ranną trafiwszy do fary, ztamtąd wprost na zamek poszedł, nie mając do kogo, do doktora, który w skrzydle pałacowem zamieszkiwał. Dubiski, jak wielu a wielu naówczas fizyków i panów, chorował na alchemię i ciągle coś w tyglach smażył. Dawano mu to niemałą konsyderację, bo nikt nie rozumiał, co się tam robi, ale wysokie miano pojęcie o człowieku otoczonym książkami, topiącym kruszce, a wyciągającym eliksiry.
Miller, stary terespolski doktór Fleminga, drwił sobie z tej alchemii i z tego doktora, zowiąc go szarlatanem. Dubiski go za to zwał nieukiem, osłem i różnemi innemi nieprzyjemnemi imiony. Nienawidzili się mocno wzajemnie.
Gdy Dubiski był w domu, o każdej porze dnia zastać go było można przy piecyku, albo egzaminującego produkta wczorajszych doświadczeń, zasmolonego i siedzącego w wyziewach laboratorjum. Gdy mu te uczone zajęcia przerywano, gniewał się i łajał, nie zważając, kto przychodził.
Spotkało to i pana Felicjana, na którego zapukanie z pierwszej izby odpowiedział Dubiski:
— A bodajeś skisł! czego tu leziesz? kto tam taki?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.