Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszedł Sobek, spojrzał z za retorty doktór i niewiele mu się zasępiona twarz rozjaśniła. Syczał przez zęby i patrzał milczący.
— Przepraszam, że przeszkodziłem, książę po mnie przysyłał, nie wiem, do kogo się mam udać.
— A do kogo sobie chcesz! a mnie co do tego! — krzyknął Dubiski, — ja jestem doktór, to do mnie nie należy. Chcesz olejku albo mikstury, dam, a marszałkiem dworu nie byłem i nie jestem.
Sobek się chciał zawrócić, gdy Dubiski cisnął jakiś kamyk, który w ręku trzymał, i krzyknął.
— No, kiedyś wlazł już — to zostań: Skaranie Boże!
— Przepraszam, — odezwał się Sobek.
— Nie przepraszaj! — wołał doktór. Ja muszę iść do księcia, bo mu znowu nogi nabrzękły i trzeba je smarować; no — to pójdziesz ze mną.
Został więc Sobek, rozpatrując się w śmierdzącem siarką i różnemi ingredjencjami laboratorjum, nie mając gdzie siąść, gdyż stołki były pozakładane książkami, ponarzucane ścierkami, a i przejść było trudno pomiędzy flaszkami i garnkami, które drogę zalegały.
— Nie ruszajże się, abyś mi czego nie stłukł, nie dotykaj nic, bo szkodę zrobisz, stój spokojnie... odzieję się.
Wyszedł klnąc jeszcze doktór, a Sobek jak stanął niedaleko drzwi, tak już nieruchomy pozostał, głowę tylko obracając na wszystkie strony.
Było się czemu przypatrywać, bo i naczyń osobliwszych i różnych zielsk suchych i kamienia było dosyć po wszystkich kątach.