Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże się w. ks.  mość nie irrytuje!
— Jak się nie mam irrytować? Patrzajcie go! Mógł służyć u Fleminga, a u Radziwiłła to mu się nie chce.
Sobek nie czekając więcej, już się wysunął za próg i zdążał ku wschodom; twarz mu się paliła. Był już w dziedzińcu, gdy za nim przypadł goniąc mężczyzna przystojny, młody, czarnooki, wejrzenia wesołego, po polsku ubrany. Był to Onufry Korotyński, którego książę trutniem nazwał. Zastępował tu sekretarza. Nie znał go pan Felicjan, tylko z odgłosu i przez ludzi; on zaś o przybyciu Sobka musiał być umiadomiony a może i słuchał jak go odprawiano, i z uśmiechem przypadł do niego.
— Jestem sekretarzem księcia — rzekł, podając mu rękę, — rad jestem poznać pana.
Sobek jeszcze do siebie przyjść nie mógł.
— Spotkała mnie tu konfuzja niemała, — odezwał się po chwili. Książę mnie wezwał, i był tak łaskaw, że chciał zatrzymać przy sobie. Bóg widzi, nie mogłem przyjąć... książę się bodaj gniewa.
Korotyński ręce powkładawszy w kieszenie, szedł przeprowadzając Sobka za bramę zamkową.
— Książę bo ciągle się gniewa i za wszystko — rzekł, — to nie raritas u nas. Miłeby mi było zaprawdę z tak szanownym kawalerem koleżeństwo, lecz prawdą a Bogiem, dobrześ waćpan zrobił.
— Inaczej nie mogłem...
— Jarzmobyś waćpan wziął na kark — dodał sekretarz, — i to nie złote, a prócz tego, lękam się, abyśmy tu wkrótce zmiany panowania nie mieli. Książę chory, Dubiski go lekarstwami obładowuje... będzie źle... Sam tu jestem, zerwać się nie mogę, aby już chorego