Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

giego dnia, z ręki swej oficjalistę pchnął z najsurowszym rozkazem, ażeby prószynki nie dając wziąć z Kaplonosów, w tejże chwili posłuszeństwo wypowiedział i zajął je na podskarbiego.
Siedział w Trzcieńcu spokojnie Sobek, gdy ekonom z Kaplonosów oklep na koniu przybiegł, oznajmując o tem, co się stało i wzywając ratunku! Nie było jednak co poczynać, ani jak się bronić nawet. — Sobek nie myślał tam jechać, nie chciał prosić, napisał list do Morochowskiego, przedstawując mu krzywdę swoją — i — na tem poprzestał.
Zostało mu to tylko, co wprzódy z Kaplonosów jakby przeczuciem uratowano, i pan na czterech chłopach, nie wiele zamożniejszy niż był, wracał do swego chudego dziedzictwa, z sercem ściśniętem, złamany, nie wiedząc co robić z sobą.
Ubóstwo to byłoby mu znośne, bo miał za co ręce zaczepić i w najgorszym razie, choćby sobie gdzie małej dzierżawy szukać, gdyby myśl o pannie podstolance i wszelka nadzieja zbliżenia się do niej nie zatruwała mu dni i nocy.
Przyznał się Grzymale do tego, co cierpiał i jak się związał sercem i słowem, a stary w początku draźnić go nie chcąc, nie mówił nic, aż gdy w nim kilka dni ta wiadomość fermentowała, wybuchnął dopiero jednego wieczora.
— Ja bo mówiłem zawsze: gorszego nie ma nic, niż z babami się wdać i ręce sobie związać affektem, który życie żółcią napoi. Czy ty myślisz, że jabym się był nie mógł ożenić, i że mi się za młodu nie trafiały? — o mój Boże! jakie jeszcze i z posagami. Nie chciałem, bo wiedziałem, czem to pachnie... A tu jeszcze