Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

panna z partesów, kolligatka, i wysokie progi! Co to gadać? Plunąć i porzucić!
Sobek westchnął.
— Pewnie — dodał Grzymała, — od razu tak, kiedy jeszcze świeża w sercu ta głupia, z pozwoleniem, miłość — trudno; a no na to nie ma jak czas. Zapomni się, zatrze i tyle, że człowiek potem pożałuje, że w to wlazł. At!
Sobek tak dalece nie zapominał, że w parę tygodni po odebraniu mu Kaplonosów, zmyślił jakąś potrzebę do Brześcia, nie chcąc się przyznać, że chce dotrzeć do Wołczyna. Pisać nie mógł, a oddalenie mu tak dolegało, iż chciał choć spróbować, czy się w jakikolwiek sposób nie potrafi przybliżyć, a bodaj nie widząc podstolanki, dowiedzieć co się z nią działo.
Posądzał go może Grzymała, bo choć nogami suwał, nastręczał się sam jechać do Brześcia, lecz ofiary tej nie przyjął Sobek. Chcąc być swobodniejszym, nie wziął nawet z sobą pacholika, ani juk, dobrał tylko najlepszego konia, i ruszył mimo gderania Grzymały.
Ten go za wrota wyprowadził i tu wstrzymał jeszcze.
— Słuchaj-no — rzekł, — z tem nie ma co żartować. Jeżeli kłamiesz a myślisz się do swej miłej przekradać do Wołczyna, to pamiętaj, że to z takiemi pannami sprawa, u których sto batogów dać szlachcicowi, jak chleb z masłem zjeść.
Rzucił się Felicjan, ale krew mu po twarzy bryzgnęła.
— Cóż bo myślisz? — zawołał.
— Co ja myślę? żeś ty młody, gorączka, i że do cie-