Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

się nie zbierało, a okrutna wrzawa w gospodzie okaby zmróżyć nie dozwoliła.
Myślami bujając po świecie, w końcu na jedną padł, która mu się najlepszą zdała. Nazajutrz była niedziela, nabożeństwo w kościele, wiedział, że księżna kanclerzyna wielce pobożna, opuścić go i fraucymerowi swemu dać niedzielę święcić beze mszyby nie dozwoliła; powiedziała więc sobie, że pójdzie z rana do kościoła i tam dotrwa do końca summy, a nuż podstolankę zobaczy i da się jej widzieć. Jużby mu to nawet starczyło, gdyby ją mógł tylko zdrową oglądać i okazać, że o niej nie zapomniał.
Tak sobie postanowiwszy, uspokojony zasnął. Nazajutrz jak świt, obudziła go większa jeszcze wrzawa niż dnia poprzedzającego, bo niedziela każda ma prawa swoje. Gości i włościan płynęło zewsząd co niemiara.
Strach go ogarniał, ażeby kto z Terespola znajomy się nie zjawił, lecz Bogu się poleciwszy w opiekę, nadzieję miał w łasce Jego, że go ta bieda ominie.
Kościół od rana był otwarty, śpiewano jeszcze różaniec, gdy przyszedł i wymiarkowawszy, w której ławce dwór zasiądzie, umieścił się, by mógł widzieć i być widzianym. Na wypadek zaś, gdyby się kryć potrzebował, miał przed sobą chorągiew sutą, spuścistą, za której koniec twarz mógł schować. Na pierwszych mszach nikogo nie było, oprócz miejscowych ludzi, dworu i pospolitego ludu; dobrze się więc wystał, nim po skończonej wotywie, we wszystkie dzwony zaczęto bić na summę.
Serce mu biło mocno, bo czuł, że się chwila zbli-