Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

ra biorąc święconą wodę, oczy wlepiła w cześnikowicza, jakby mu niemi powiedzieć chciała (co dobrze zrozumiał): „Bądź waćpan spokojny, wcalem się nie zmieniła.“
Sama nieobecność Sobka toż samo o nim powiadała.
Szczęśliwy, że go rachuba nie zawiodła, wyszedł z innymi pan Felicjan, już sobie więcej nie obiecując, gdy tuż przed sobą ujrzał dobrze znaną ochmistrzynię Żuchowską.
Wiedziała ona o wszystkiem i miała, jako kobieta, kommizerację wielką nad tą czułą parą, walczącą sercem stałem z przeciwnościami. Domyśliła się zaraz wszystkiego, skinęła głową cześnikowiczowi, a że tłok był, mogła niedostrzeżona w bok ujść ku zakrystji, dawszy znak, że radaby go widzieć.
Kobieta była dobrego, miękkiego serca, już w tym wieku, gdy pospolicie niewiasty same się wyrzec zmuszone wszelkich marzeń, chętnie patrzą na sprawy miłosne, przypominające im lepsze czasy.
— Co waćpan tu robisz, panie cześnikowiczu?
— Przejazdem, wstąpiłem na nabożeństwo!
— Bodaj asana tak Bóg kochał! — rozśmiała się Żuchowska, — a do kogożeś się modlił w kościele? chyba do żywego obrazka!
Potem się zbliżyła poufnie i spytała żwawo:
— A widziałaż ona asana?
— Nie wiem, zdaje mi się! — westchnął Sobek.
— E? zdaje! zdaje! Ale bobyś już nie kłamał. Ja waćpaństwu szczerze sprzyjam. Długo tu bawisz, boć nabożeństwo się skończyło.