Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ciężki.
Sobek się żegnał, chcąc mu zejść z oczu, gdy Sawrańczuk do ucha mu szepnął:
— Sosnowski już nie dojeżdża, ale inne projekta mają dla panny... kanclerzyna się gniewa, wszyscy zresztą są dla niej z weneracją.
Nic nie odpowiedział Sobek, bo go za konfidenta brać nie chciał, uśmiechnął się i pożegnał.
Lękał się bardzo, ażeby Sawrańczuk nie odgadł wiele i nie wypaplał się.
Ażeby nie ściągać na siebie oczu, odszedł precz z dziedzińca Sobek i dopiero w poobiedniej godzinie, skradając się jak złodziej, oglądając, znowu do oficyny zmierzył. Tu, jakby na straży stojąca dzieweczka nic nie mówiąc, nie pytając, drzwi mu pokazała. Pani Żuchowska uszczuplone miała mieszkanie z powodu, że teraz dla przyszłych gości pokoje na nowo wyklejano i woskowano. Mieściła się w dwóch niewielkich izdebkach, w których ją zastał przyspasabiającą kawę. Tuż w kominku stały imbryczki i śmietanka z kożuszkiem, a na stoliczku ślicznie nakrytym, sucharki. Oprócz niej nikogo więcej nie było.
— Chciałam z duszy uczynić waćpanu niespodziankę, — szepnęła przy powitaniu, — ale mi się nie udało. Podstolanka czy się lęka, czy uważa to za niewłaściwe, jakoś mi nie obiecała...
Sobek ani się śmiał skarżyć.
— Raczże pani z łaski swej — rzekł — to tylko powiedzieć pannie Annie, żem ja tu umyślnie przybył, aby jej oblicze oglądać. Zatem wieczorem nazad w drogę do domu. Wszak-ci to nie tak srogi grzech