Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

od czasu do czasu na nabożeństwo do Wołczyna przyjechać.
Mówił to, gdy w oknie coś mignęło, i Żuchowska w ręce uderzywszy, ku drzwiom pobiegła. W progu zjawiła się podstolanka. Weszła zarumieniona mocno, podając rączkę drżącą do pocałowania cześnikowiczowi. Z początku słowa przemówić nie mogła.
— Nie byłabym ja pana widziała — odezwała się, — ale widać było to w przeznaczeniu. Ks. kanclerzyna sama mnie do pani Żuchowskiej wysłała, abym jej była pomocą w przygotowaniach.
— A! co za szczęście! — zawołał cześnikowicz.
Spojrzała nań podstolanka.
Tymczasem Żuchowska, pod pozorem pilnej sprawy, za klucze pochwyciwszy, poczęła się kręcić, zawołała parę razy głosem cichym: — Justysia! i... wyszła. Mogli więc bez przeszkody kilka słów powiedzieć sobie.
— Umyślniem przybył, aby choć z daleka zobaczyć pannę Annę, — odezwał się Sobek, — pan Bóg mi poszczęścił!
Anusia drżąca stała, patrząc na niego z powagą.
— Słyszałaś pani, że mnie z Terespola wygnano? — westchnął Sobek.
— O tem wiem od podskarbianki.
— I że mi dzierżawę wśród roku odebrano za to, żem wezwany przez księcia chorążego pojechał do Białej, gdziem burę dostał, bom służby nie przyjął.
— O tem nie wiedziałam — westchnęło dziewczę — lecz trzeba mężnym być. Krzywda się powrócić może...
— Nie skarżę się — mówił Sobek, — podskarbi i tak