dla mnie dobrym nad miarę był. Wróciłem do mojej nędznej wioszczyny i starego domu...
— Nie traćże waćpan ani ufności we mnie, ani nadziei w lepsze losy, — poczęła podstolanka. Ja i na najmniejszej wioseczce i w najlichszym dworku żyć potrafię, a o splendory nie wiele dbam, bo one szczęścia przyczynić mogą, ale go dać nie są wstanie.
— A Sosnowski? — zapytał Sobek.
— Już, dzięki Bogu, znalazł sobie inną, — śmiejąc się dodała podstolanka. Swatają mi teraz z kolei różnych ichmościów, a ks. kanclerzyna gniewna, zapowiada, że starą panną da mi zostać, gdy jej nie słucham.
Pocałował ją Sobek w rękę, westchnęli, spojrzeli sobie w oczy, i jakaś otucha wstąpiła w oboje.
— Samo to szczęście, żem pannę Annę zobaczył, na długo mnie pokarmi i nie da przepaść, — rzekł Sobek. Trzeba czekać — no, to choćby pół wieku.
Schwycił znowu rękę, która mu się nie broniła. Wtem wróciła Żuchowska, co rychlej biegnąc do kominka, bo kożuszek jeden się przypalał, a z drugiego śmietanka zbiegała. Chwyciła więc starą rękawiczkę, aby poodstawiać garnuszki i prosiła na kawę.
Siadła panna Anna, naprzeciw niej Feliś, a że stoliczek ów marmurowy, maleńki był, znaleźli się bardzo blizko siebie. Tu już oczy więcej mówiły niż usta. Zaczęła dla rozweselenia gościa rozpytywać go podstolanka o gospodarstwo; a on, sam z siebie i ubóstwa swojego podżartowując, zabawnie opisywał i dwór, i łany, i chudobę, i wreszcie poczciwego starego Grzymałę jej prezentował.
Tak zbiegła chwila prędko, i ani się postrzegł
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.