Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

się wędzisz nadaremnie. Czy jej tam w głowie pan Sobek, kiedy w Wołczynie snopami konkurentów! Zobaczysz...
Czasami Grzymała, wiedząc, że pieniądze były, namawiał na dzierżawę, lecz nie wiedzieć zkąd ją było wziąć. Sapiehowie puszczali, lecz konsyderacji z nimi nie miał Sobek. Kilka razy się do Romanowa wybierał, i dał pokój.
Zawsze mu się zdawało, że Morochowski poczciwy, coś tam dla niego zrobić potrafi. Ale Bystry był w łaskach, przeciw niemu się ważyć nie miał nikt odwagi. Rósł w oczach.
Zbliżało się też wesele podskarbianki. Sobek jeśli w kim, to na niej pokładał nadzieję, lecz nie rychlej, ażby za mąż poszedłszy, swobodniejszą się stała. Grzymała, któremu kilka razy się z tego spowiadał opponował mocno przeciw tej nadziei.
— Ty bo myślisz, że taka grafianka idąca za księcia, będzie miała w głowie waścin interes. Mało ona ma tam o czem myśleć, nie wie już, czy jesteś na świecie!
Do Wołczyna, choć mu się bardzo chciało, tak rychło znowu jechać się nie ważył Sobek. Siedział więc w domu, i żyło się z dnia na dzień — aby dalej.
Grzymała frasował się, że mu chłopiec skwaśnieje, i radby go był czy do Sapiehów, czy do Radziwiłłów popchnął, Sobek nie chciał.
Jednego dnia właśnie jakoś swobodniejsi będąc, na obiad się do dworu ściągnęli, gdy Niemowa w okno zaczął stukać, ukazując na drogę i wołając:
— Pchu! pchu!
Byli do tego przywykli, że i nadjeżdżającego