Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

że mecenas spał jeszcze, bo wczoraj zbyt długo gardłował i dosyć podpić musiał, gdy w sygnaturkę do kościoła na pierwszą mszę zadzwoniono, Felicyan miał czas pójść przed cudowny obraz N. Panny z Gwadelupy i pobożnie wysłuchać całej Mszy świętej.
Antoniewicz wozem jechał, nie chcąc za nim kłusować, a umówiwszy się o spotkanie przed miasteczkiem, ruszył powoli przodem pan Felicyan, rad, że sobie pomyśli i pomilczy.
Dziwnie mu się też pomyślnie składało, za co Panu Bogu dziękując, niebardzo jednak chciał szczęściu ufać, a na wszystko był przygotowany. Gdy tak jechał, że gościniec był wielki, miał się czemu przypatrzyć, bo ludzi wszelakich wlokło się tędy ku Brześciowi mnóstwo, a niektórzy ze wczorajszych spotykając go, zaczepiali.
Trafił mu się szczególniej jeden, konno także jadący, młody Paszkowski, który do niego przystał. Wiekiem się z sobą zgadzali, a ten też pono w szkołach, których nie dokończył, gdzieś się z Sobkiem rozminął, i mało nie jednych był z nim usposobień.
Zaczepił go zaraz Paszkowski.
— Mówiono wczoraj, że waćpan do podskarbiego jedziesz?
— Tak jest.
— Więc i winszuję — dodał, — i niebardzo zazdroszczę. Szkoła to ten jego dwór, ale bodaj od jezuickiej twardsza. Człowiek impetyk, nieszanujący nikogo, niebardzo nas rozumiejący, saski graf więcej, niż polski szlachcic.
— Jam też z nim ślubu nie zawarł — roześmiał się Sobek, — a jak mi nie po myśli z nim będzie, rzucę go.