Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

wonny i pogodny. W kościołku jeszcze na Anioł Pański nie dzwoniono, godzina najmilsza do przechadzki; słońce zachodziło, rosa padała, gorąco, które we dnie było dość znaczne, ustało.
Od miasteczka ukazało się coś, jakby processya jakaś, i w początku Sobek zbierał daty po głowie, czy nie dnie to krzyżowe, ale w pochodzie tym same były kobiety... a znajdowało się ich niemało i szły śpiewając i śmiejąc się, więc nie dla nabożeństwa. Cokolwiek się wpatrzywszy, dojrzał Sobek, że postrojone też były dziwnie, bo wianki miały na głowach i wieńcami były poprzepasywane. Starsza jejmość im przodowała, zresztą cały szereg składał się z samych dziewczątek, różnego wieku, a najstarsza z nich ledwie mieć mogła lat szesnaście.
Jak żyw Sobek nigdy ani tak pięknych istot, ani tak wielkiego ich razem doboru nie oglądał. Osłupiał więc, nie dowierzając oczom, zkąd się to wziąć mogło, co znaczyło, i jak na świecie coś tak dziwnie uroczego, ślicznego istniało. Zdaje się, że siedzącego na pół w rowie Sobka dziewczęta z początku nawet nie postrzegły, a pasący się koń nie był dla nich żadnem dziwowiskiem, szły więc poskakując, śpiewając, łapiąc się, śmiejąc, jak gdyby ta zabawa żadnego nie miała świadka, ze swobodą dziecięcą, której tylko zwracająca się niekiedy z surowem wejrzeniem ochmistrzyni wybuchy hamowała.
Przy niej szło dziewczę młodziusieńkie, najpiękniejsze może ze wszystkich, choć żadnej brzydkiej nie było; dziewczę zręczne, żywe, trzpioczące się, z dużemi, strasznemi oczyma czarnemi, w której królową i panią tej gromadki poznać było można. To-