choć i na to podskarbi skąpym był, a dużo sypać nie chciał.
Gdy Antoniewicz z Morochowskim po cichu się tu naradzali, aby potem zgodnie z sobą Flemingowi zdać rapporta, Sobek z pomocą służby pana Morochowskiego, konia postawił, do gościnnej izdebki rzeczy swe zniósł i opodal nieco stanąwszy, aby rozmowie nie przeszkadzać, bo się do niej mieszać nie chciał, miasteczku się przypatrywał.
Jak z dala i zewnątrz, tak też tu we wnętrzu swem Terespol inaczej się wydawał, niż zwykłe małe mieściny, Żydów w nim było mniej, za to Niemiec na każdym kroku. Tych z samego stroju poznać było łatwo, z kapeluszów, z guzów, z pluder i kaftanów, i z tego rodzaju kwaśnej miny, którą Szwaby z sobą zawsze noszą... Tu czując opiekę grafa, jeszcze twardszemi do zgryzienia wyglądali, choć, jak wiadomo, wszystko to było proste chłopstwo, na wysadki do Polski posprowadzane. Grunt im tu jakoś nie posłużył, i mało co się z tego na ów czas zostało.
Po naradzie Antoniewicz do pałacu poszedł, a Morochowski pozostał i zaraz się obejrzał za Sobkiem. Jak to najczęściej bywa na świecie, Morochowski od razu chwycił Felisia za serce, i wzajem chłopak mu się podobał.
— Nie wiem — rzekł, — czy dziś się panu podskarbiemu zaprezentować będzie można; ale poczciwy Antoniewicz, jeśli się zobaczy z nim, wspomni o waćpanu... Cóż myślisz z sobą, cześnikowiczu?
Sobek był zwykle szczery, a do Morochowskiego czuł się usposobionym tak, że jeszcze śmielej się postanowił przed nim otworzyć.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.