— Znał-ci pan dobrodziej ojca mojego — począł, — nie potrzebuję więc mówić o tem, że wysoko osobistą swoją swobodę szacując, wolał w domu chleb razowy, niż pańskie pulpety. Ja po nim coś wziąłem z tej natury.
Morochowski popatrzał nań bystro.
— Pozwólże sobie powiedzieć — odezwał się, że co na starość i wytłumaczone i słuszne, to w młodości grzeszne być może. Człowiek godność swoją szacować powinien, ani słowa, ale służba u panów ma swe korzyści.
— Jakie? — zapytał Sobek.
— Uczy karności, pokory, porządku, posłuszeństwa — rzekł Morochowski. U takiego pana, który człowieka nie poszanuje, służyć nie warto; ale u innego, choćby żelazną rękę miał, nałamać się nie szkodzi.
Uśmiechnął się Morochowski.
— Krzyczą już u nas na te teranie się ubogiej szlachty naszej po pańskich dworach — mówił dalej. — Do księcia chorążego w Białej, gdzie za lada kaprys do wieży posyłają, i po lat dwadzieścia trzymają w okowach bezkarnie, nikomu iść nie życzę; lecz u naszego podskarbiego, choć łaje, zżyma się i krzyczy, szkoła dla młodzieży dobra.
Sobek nie miał co odpowiedzieć.
— Człowiek jest gorący, lekko czasem nas szanujący, bo do innego porządku nawykł, ale w gruncie dobry. Nie wątpię, dodał, że waćpanu służbę dworską u siebie zaproponuje, a jabym mu życzył, skoro szkoły skończyłeś, łaciny masz trochę i rękę dobrą, u mnie zostać przy kancellaryi. Ja skryptora potrzebuję, a przepisując, nabędziesz formy, i dalej...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.