Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ja do palestry ochoty nie mam! — przerwał Sobek.
— Ani ja zachęcam — rzekł Morochowski. Nie idzie za tem, abyś w papierach siedział całe życie, a obeznać się z niemi potrzeba. Znajdą się okazje, to folwarki opatrywać, to z interesem pojechać, ludzi dużo poznać, stosunki pozawiązywać.
Mówiąc, patrzał ciągle pan Morochowski na Sobka i czytał z jego twarzy, że go nie bardzo przekonał; przerwał więc nagle i spytał:
— Cóżeś waćpan myślał wprzód z sobą robić, nim się ta okazja poznania pana podskarbiego trafiła?
Sobek się uśmiechnął.
— Jeszczem właściwie nic był nie postanowił — rzekł. Ojciec mój niedawno zmarł. Mam czterech chłopów W Trzcieńcu, ziemi nie osobliwej, ale szmat, chciałem sobie na niej gospodarzyć.
— Toby cię do niczego nie doprowadziło — odezwał się Morochowski, — to się na nic nie zdało. Zardzewiałbyś w tej dziurze, i Maciek posiał, Maciek zjadł, zrobićbyś nic nie potrafił. Ubogi, musiałbyś chyba z Tucznej lub Huszczy zagonową szlachcianeczkę wziąć, dzieci-by przyszła kupa, i — nędza!
— A tu co ja zrobić mogę? — spytał Sobek.
— Ba! wszystko! pieniądze, żonę bogatą, dzierżawę, zastawę, wójtowstwo, urząd mieć możesz, byle łaska pańska była!!
Tak ugadując Sobka, niby z wypadku po wieczerzy, że mu amanuensa zabrakło, poprosił Morochowski gościa, aby mu już skoncypowany krótki list do kancellaryi wojewody ruskiego przepisał.
Sobek siadł, a że rękę miał dobrą, list prędko,