Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

czysto, wyraźnie i bez błędu skopiował, który pan Morochowski wziąwszy, ucieszył się widocznie.
— Na próbę-m acindzieja wziął — rzekł, — przepraszam, wyszedłeś z niej gracko. Najrozumniejsi ludzie czasem brzydko i nieforemnie piszą. Charakter masz piękny, i to potrzebne...
— Niewielka zaleta z tego! — odparł Sobek.
Rozeszli się potem na spoczynek, bo godzina była późna. Z rana Feliś do gniadego poszedł, ale go znalazł i napojonego i obrok zasypany, a stajenny Morochowskiego upewnił go, iż doglądać będzie pilno.
Około dziesiątej Morochowski szedł do kancellaryi pałacowej, i wziął z sobą pana Felicjana.
Jeszcze do niej nie doszli, gdy powracającego z pola i folwarków na małej bryczce resorowej, ogromnemi końmi ciągnionej, spotkali Fleminga.
Podskarbi zaraz wysiadł żywo, krzycząc coś Morochowskiemu, na co on z flegmą i chłodną krwią odpowiadał. Spojrzał na Sobka i rzucił się ku niemu, bo go poznał.
— Jak się ma cztery chłopy? — zawołał. No? a co? Chce u mnie zostać?
— Jeśli się zdam na co — odparł skromnie Sobek.
— U mnie w kancellarji miejsce jest — wtrącił Morochowski, a pisze pięknie.
To mówiąc, dobył wczorajszy list i pokazał. Fleming go oczyma przebiegł i oddał.
Potrząsał głową.
— Nawykł na wsi się kręcić — rzekł, — nie można go do stołka przybijać, uciecze. Niech trochę pisze, trochę jeździ... Znajdzie się robota. Maliszewski (marszałek dworu) niech acana na mój etat zapisze..