Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

sobie zrobioną lukę, przez którą widać było trawnik, ścieżki, altanę i szeroki kawał ogrodu. Ukazanie tej luki było z jego strony niepospolitym dowodem zaufania i życzliwości. Z tryumfem wskazał ją Sobkowi, i umieścił go przy sobie, uśmiechając się. Panien widać nie było, ale szczebiotanie ich i śmiechy tu dochodziły.
Swawoliły po dziecinnemu, bo też po większej części dziećmi jeszcze były.
— Niech pan postoi! — dodał Wyrzykowski, — a zobaczy, co to będzie!
— A jak nas zobaczą? — spytał Sobek.
— Ochmistrzyni nie dojrzy, wzrok ma krótki, no, a panny! Ta one wiedzą, że ja tu przychodzę, za to się nie gniewają, a i na pana też gniewać się nie będą. Mężczyzn rzadko widują, to im miło przez płot się pogzić z nimi.
Wyrzykowski prostował się, pasika podciągał i włosy przygładzał, chciał być pięknym, a to mu było trudno.
Rój dziewcząt jak stado wróbli przeleciał raz po za płotem i zniknął, widzieli tylko rozwiane włosy i białe sukienki; wkrótce potem przybiegł znowu. Jedna z dziewczątek, figlarne stworzenie, pokręciła się, obejrzała ostrożnie, skoczyła do płotu, przyłożyła oko i śmiejąc się, zawołała cicho:
— A kuku?
Wyrzykowski wnet odparł:
— A ja tu!
— A kto z panem!
— Pan Sobek, co dopiero przybył.
— Ten, cośmy go spotkały! wiem! ładny chłopak..