Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

wiózł, ogarnął strach zarządzającego w Różance Waczewskiego, zachwiał się i o mało nie padł.
Człek stary, późno ożeniony, miał czworo dzieci, a całą sperandą wychowania ich — swoje miejsce. Załamał ręce przed Sobkiem, miłosierdzia prosząc; przypadła żona, beczeć zaczęły dzieci.
— Bóg świadek... niewinien jestem! — wołał Waczewski.
— Co mnie nakazano, spełnię, — rzekł Felicjan, — a niewinnego gubić nie będę, choćbym sam z nim miał przepadać.
Poszli więc do regestrów, do śpichrzów, po gospodarstwie, zrewidował Sobek wszystkie kąty, nie okazało się nic. Potwarz była czysta, rzucona przez niejakiego Barchatowicza, który sam się na to miejsce stręczył, a znając Fleminga prędkość, sądził, iż samego podejrzenia starczy na wyrzucenie Waczewskiego.
Spełniwszy w półtora dnia, co mu polecono, i uspokoiwszy nieszczęśliwego ekonoma, Sobek na konia siadł i na całą noc do Terespola ruszył. Tym czasem owa kalumnia rzucona przez Barchatowicza inną drogą się wydała tak, że Bystry, plenipotent podskarbiego, ze swej ręki posadzonego Waczewskiego oczyścił zupełnie, wykazawszy pobudki denuncjacji, nim Felicjan przybył do Terespola.
Fleming uspokojony śmiał się z Morochowskiego i jego protegowanego, że pewnie z wielkiej gorliwości bąka strzeli.
Czekał raportu, bo to dla niego była próba człowieka. Sobek wprost do kancellarji pałacowej się stawił. Morochowskiego tu nie było, a Wyrzykowski