miał rozkaz p. Felicjana zaraz do samego podskarbiego posłać.
Fleming wybiegł do niego do przedpokoju, jagoda lewa mu drgała, jak zwykle, gdy się sierdził lub szydził.
— No, co pan szlachcic cztery chłopy, co zrobił?
— To, co pan podskarbi przykazał: zrewidowałem gumna, śpichrze, regestra, wszystko, nic się nie okazało, oprócz złości ludzkiej.
— Nie złodziej? — spytał szydersko podskarbi, — nie kradł?
— Nie, — rzekł Sobek.
— Bo wy patrzeć nie umieliście! — zawołał Fleming. Po młodemu szparko, a w kątach co było, nie wiecie.
— Niech jaśnie wielmożny pan poszle kogo innego — dodał Sobek, — jeśli mnie nie wierzy, a drugi raz młokosa jak ja nie posyła.
Zaperzył się na śmiałą odpowiedź Fleming, ale się począł śmiać.
— Recht! — rzekł, — dobrze się sprawił szlachcic cztery chłopy, dobrze.
I na tem się skończyło, ale tejże nocy koń gniady znalezion był w stajni odęty i z nogami do góry, pośpieszna podróż była dla niego ostatnią. Felicjan zrozpaczony wpadł do Morochowskiego.
— A! panie — zawołał, zapomniawszy się, — co za nieszczęście! Koń mi padł z tego pośpiechu! Gdyby swój, nicbym nie mówił, ale się przyznam panu jak ojcu: pożyczony był.
Po ojcowsku rozpytał o wszystko Morochowski, i z tem poszedł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.