ślał Felisia. Poznałby go był po koniu, ale na tym nowym, dopiero gdy u wrót huknął, po głosie go poczuł. Padł garnek i kasza ofiarą, bo się zerwał przestraszony i sam do wrót pobiegł...
— Jezu miłosierny! Już nazad! na czyim koniu? Cóż się to znaczy? Co się stało? — wołał stary. — Gadajże...
Feliś już zsiadłszy, szedł śmiejąc się ściskać go.
— No nic! nie gorącujcie się, — odpowiedział, — złego się nic nie stało, tylko, że gniady zdech.
— Otoż masz! — łamiąc ręce zawołał Grzymała i dłońmi potem oczy zasłonił. Czegom się bał, tegom się nie ubał. Panie Jezu Chryste w rany Twoje!...
Sobek się śmiał, starego to gniewało, lecz nim doszli do ganku, gdzie już Motruna, Pryśka i Niemowa rękami wyrzucając, na panicza czekali — opowiedział po krótce przybyły, jak się to wszystko stało i skończyło.
— Tylko cyt, ani pary nie puszczaj, że koń zdechł. Żyd, jak się dowie, zaceni, jak za rajskie jabłko. — Ja konia kupię...
Co była za radość w Trzcieńcu niewypowiedziana, opisać trudno. Nawet stary Borzobohaty przyszedł przywitać, a że u niego tego dnia świeży chleb baba upiekła, przyniósł bochenek pachnący pod pachą.
Grzymała drzwi do izb otworzył, bo czasu niebytności Sobka nie chodził do nich, tak mu tam smutno było. Tegoż dnia stary się wybrał dla ugodzenia z Żydem o konia, a że pieniądze gotowe poniósł z sobą, na widok ich zmiękł Izraelita, i gniady za sto
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.