Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

Zkąd tę złośliwą groźbę wzięła panna starościanka, Bóg ją wiedział, ale niezmiernie rada była ze spłatanego figla. Sobek się zmieszał, słówko wyrzeczone uwięzło w nim głęboko.
Nie zastanowił się nad tem, że panny do zakonów przeznaczone, wychowywały się tylko w klasztornem zaciszu i uczyć się gawotów i menuetów nie potrzebowały.
Zawczasu skończyły się zabawy, pan Bichon dał znak mężczyznom, że się mieli żegnać, wszyscy się bardzo pięknie pokłonili, podskarbianka z obu stron paluszkami ująwszy spódniczkę, dygnęła im, Anusia oczyma pożegnała Sobka, i młodzież wyszła z pałacu. Wyrzykowski szczęśliwy był, jakby go kto na sto koni wsadził. Należał on do tego rodzaju ludzi, co nigdy o niczem, a najmniej wątpią o sobie. Przyznać potrzeba, że czasem takim właśnie pociesznym kreaturom na świecie się najlepiej powodzi.
Sobek wyszedł z głową spuszczoną, raczej smutny niż szczęśliwy, choć mógł się cieszyć, ale on dalej myślami sięgał i widział, że z tych dziecinnych zabaw, nigdy nic urosnąć nie może oprócz tęsknoty.
— Ja panu powiem — rzekł, poufale biorąc go pod rękę Wyrzykowski, pan jest trochę nieśmiały. Czemu ja? widział pan, jak dokazywałem! Panna Tymanówna dała mi w grze klapsa, co mnie jeszcze pali jak ogień! Nie ma jak starościanka, jak Boga kocham, to dopiero kobieta kiedyś będzie, — klękajcie narody!
P. Felicjan nic na to nie odpowiedział.