czasu ostatniego interregnum, gdyśmy jedno głupstwo nasze pochowali, aby drugie po nim zrobić, wybierając Niemca, choć przysłowie mówi, non bis in idem, — przyjeżdża mi Sas do wioski i zaczyna gospodarować. Szpek! — dalej Brud!
Kościół się rozlegał śmiechami, słuchali wszyscy, Fleming ani uciekać nie mógł, ani się skryć, ani obronić. Oczy zwracano na niego.
— Dawaj szpek! dawaj brod, dawaj butter! Niczego mu nie było dosyć! Dają mi znać do dworu, że Sas egzorbitancye wyprawia u mnie! Siadam na konia zobaczyć, co się tam dzieje, a bizun wziąłem z sobą. Patrzę — prawda, Sas mi plondruje po chatach. Jak go gwiznę nahajem grubym na trzy palce przez łeb: — A będziesz ty mi tu bruździł! — aż padł na ziemię. — Dopiero ja go po pludrach jak nie wezmę ciemiężyć!
— A do Saksonii... ty jakiś, nie rządzić się tu w naszem województwie!
To mówiąc, patrzał w oczy podskarbiemu, a wszyscy śmiechem ogromnym, piskiem i hałasem wtórowali.
— A do Saksonii!
Wśród takiego wzburzenia umysłów nie było już co robić, ustąpić koniecznem się stało. Bystry i Kropiński ciągnęli, zaklinając podskarbiego, ażeby się mitygował. Wrzawa i okrzyki przerażające napełniały kościół, wojewoda już był uszedł przez zakrystyę.
Flemingowi laska dygotała w ręku; podniósł ją i począł w stół bić — wołając głosem drżącym:
— Żegnam!
— Nie żegnaj, boś nie witał! krzyknęli otaczający! — Precz! precz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.