Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! mateczko kochana! Ja na te wielkości ludzkie innem patrzę okiem, nie mam do nich smaku. Znajduję stanowisko moje zupełnie odpowiedniem moim zdolnościom i wychowaniu. Doskonale mi jest! Nie pragnę więcej.
Stanowisko w świecie wymaga ofiar, tu ja jestem swobodny zupełnie... no — i — szczęśliwy!!
Matka oczy na niego podniosła, uśmiech łagodny przebiegł po jej ustach.
— Ale — czyż szczęśliwy??
Drżący jej głos wyrażał pewną wątpliwość.
— A! mogę powiedzieć, że zupełnie szczęśliwy!
Podniesioną z lekka ręką matka zakreśliła krzyżyk w powietrzu i odetchnęła wolniej.
Na ganek wchodziła właśnie w tej chwili jejmość, tegoż wieku co pani domu lub mało co starsza, ale twarzy i wyrazu całkiem różnego. Była to kobieta otyła dosyć, ospowata nieco, rysów pospolitych, dobrodusznością jakąś odznaczających się. Uśmiech na ustach zdawał się do nich przyrosły, oczki też zmrużone ciągle były niby uśmiechnięte.
Pęk kluczów w ręku był godłem obowiązków, jakie tu sprawiać musiała, lecz swoboda, z jaką weszła i przybliżyła się do pani domu — mówiła razem o serdeczniejszym, poufalszym stosunku...
Wpatrując się w tę twarz wesołą, nie nawykłą do dźwigania troski na sobie, dostrzedz było można, iż coś nadzwyczajnego zwykły jej pokój nadwerężyło. Nie był to żaden smutek i strapienie — lecz niby trwoga i poruszenie, które pani Bogucka usiłowała, jak umiała, ukrywać. — Uśmiechała się jeszcze wyraziściej niż zwykle; lecz zakłopotanie znać było w ru-