Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to? graliście? — zapytał stary patrząc na stolik, na którym leżały jeszcze rozsypane karty. — Przy kim szczęście?
Nie rychło mu odpowiedziano.
— Możesz być pewien, że nie przy mnie, — rzekł smutnie Toni, oczyma pokazując Bercika.
Pułkownik siadł i zatarł ręce, kazał sobie podać grok gorący. Na dworze było chłodno.
— A myśmy tu ogadywali waszego siostrzeńca, — ozwał się powoli Zenio.
Inni wszyscy spojrzeniami na mówiącego zdawali się chcieć mu robić wyrzuty, że ich zdradzał niepotrzebnie. Zenio był w takiem usposobieniu, że mu język świerzbiał.
— Cóż macie mu do zarzucenia? zapytał zimno pułkownik.
— Co? wszystko! — mówił Zenio — on nas nie lubi, a my go nie rozumiemy. — Kuma się z szują a z nami żyć nie chce.
Pułkownik na wspomnienie szui drgnął.
— Fiu! fiu! — odbąknął, — gdzie co?
— Słowo daję, pułkowniku! — potwierdził Zenio — zgorszeni jesteśmy formalnie!
Stary, któremu brwi się mocno ściągnęły, minę, zrobił groźną.
— Seryo to mówisz — wyjąknął surowo.
Zenio dla osłodzenia trochę rubasznego wyrażenia rozśmiał się.
— Słuchaj pułkowniku — zawołał żywo — znasz zasadę naszą — kto nie jest z nami, ten przeciwko nam??