Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmowa w najtrywialniejszy sposób zaczęła się od pogody i przechodziła do ceny zboża, gdy drzwi się otworzyły i hrabina Witowa weszła — jak gdyby z miasta wracała, wiodąc córkę za sobą.
Berta szła za nią uśmiechnięta, z tak doskonale przybraną wesołością trzpiotowatą, jak gdyby cała już była sercem w zabawach, które się dla niej przygotowywały.
W stroju rannym do miasta, w czarnym aksamicie i atłasach, z futerkiem sobolowem, w kapelusiku, który od niechcenia rzucony był na śliczną główkę, była jakby do portretu przystrojoną — i cudnie piękną. Wiedziała o tem doskonale i dla tego może tak się zaprezentować chciała.
Po pierwszych przywitaniach i kilku wybuchach wesołości, Berta sama zaczepiła hrabiego podziwieniem, że i on przecie przybył na karnawał, on, co się nigdzie nie pokazywał.
— Chciałem jeśli nie uczestnikiem to świadkiem być przynajmniej zabaw, które tak wszystkich ożywiły — rzekł hrabia.
— Dla czegoż nie uczestnikiem? — zapytała hrabianka.
— Bo mi trudno do diapazonu ogólnej wesołości nastroić się — odparł August. Nie nawykłem do niej, czas mój czem innem zajęty, mam pracy wiele....
— Tak, mruknął Wit — a administracya dóbr...
— Oprócz niej — mówił gość — są zajęcia obowiązkowe...
I urwał.