Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

trzech było przy niej. Nerwowa gorączka bardzo niebezpiecznego charakteru zdawała się grozić. Przestrach rodziców był nie do wypowiedzenia. Jedyne ich dziecię, jedyna nadzieja, śliczny ten anioł — na łóżku boleści, a obok posępne twarze lekarzy, nie śmiejących obiecywać nic, pocieszających pół słowy, nakazujących spokój i nadzwyczajną baczność.
Jak przepowiadano, gorączka rozwinęła się silnie, strasznie, ale młodość miała ją czem pokonać, po pierwszem przesileniu lekarze ręczyli za życie, zapowiadając tylko długą rekonwalescencyą.
Pod koniec choroby prześliczne owe włosy, któremi Berta się tak pyszniła, wypadać zaczęły, twarzyczka zmieniła się straszliwie. Cień to był ledwie tego życiem tryskającego dziecka, które jakby z grobu po tej chorobie wstawało.
Obiecywano wprawdzie, że ślady jej wkrótce ustąpią, że życie znowu z dawną się siłą rozwinie, lecz dla biednej matki jakże powoli przychodził ten powrót do zdrowia.
Słabość zdawała się też dziwnie zmieniać charakter wesołej, dumnej, żywej Berty. Została z niej smutna, onieśmielona, bojaźliwa, płaczliwa jakaś, roztkliwiona, wcale do siebie nie podobna. Godzinami siadywała zadumana, nie bawiło ją nic, wszystko, czem ją rozerwać chciano, było obojętnem. Rodzice i z porady doktorów i sami chcieli ją wywieść na południe — Berta i temu się opierała bez żadnej jawnej przyczyny.
Karnawał oprócz tego smutnego zakończenia mało ziścił pokładanych w nim nadziei, jedno tylko