Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dajcie mi szklankę herbaty! złamany jestem tą drogą!
W tych słowach już zła wróżba była, lecz wiedziano, że Zenio często umyślnie kwaśnym się pokazywał, gdy najlepszą przywoził wieść — dla większego wrażenia.
Książę stał na przodzie, badając go oczyma, uśmiechał się sarkastycznie i oglądał po drugich mówiąc im wzrokiem — a co? nie odgadłem? Toni, Bercik, Sławek i para jeszcze matadorów, spodziewająca się osobistych ze stowarzyszenia wygódek — czekała z ust posła wyroku, nie chcąc przypuścić, aby miał być wyrokiem zagłady... jeszcze nie narodzonej instytucyi.
— No i cóż? i cóż? — zapytał wreszcie Toni — co przywozicie?
Zenio zwłóczył jeszcze, nie dając się przeniknąć.
— Jak sądzicie? — odezwał się.
— Kto sprawę powierzył takiemu jak wy obrońcy, ten nie przypuszcza, aby ją mógł przegrać! — rzekł emfatycznie jeden z madatorów.
Zenio skłonił głowę dziękując, ale usta mu się skrzywiły.
— Jesteśmy pobici na wszystkich punktach; sprawa przegrana! — zawołał z uniesieniem. — Tak, panowie moi! Nie znaliśmy tego człowieka, którego doktryny wieku zjadły do gruntu, w którym nie pozostało już nic z tego, co dawniej magnatów naszych na wodzów namaszczało... Umysł mały, pojęcie ciasne....