Pierwszy z nich — hrabia Zenio (dajemy im poufałe imiona, jakich między sobą używali) leżący na kanapie z nogami wyciągnionemi na krześle, palący z takim wdziękiem doskonałe cygaro hawańskie, pomimo lat czterdziestu i kilku miał powierzchowność młodą jeszcze, spojrzenie zalotnicy, w ruchach coś miękkiego, kociego, jakby się chciał wśliznąć, nie potrącając nikogo. Twarz jego z oczyma niebieskiemi, oprawnemi cudownie była prześliczna a — nic a nic nie mówiąca, oprócz że na świecie dobrze mu było i że pragnął się na tem błogiem stanowisku utrzymać.
Niegdyś pan ogromnego majątku, pomnożonego niemniej znacznym żony posągiem, hrabia Zenio trzymał się jeszcze, choć mocno zadłużony na dawnej stopie, ale już do koła niego cuchnęło nadchodzącą ruiną.
Był to jeden z tych koryfeuszów prowincyonalnych, bez których się nic nie robi, którzy do wszystkiego służą, którymi się radzi wszyscy posługują — a oni — nie troszczą się o nic.
Takiego wielkiego męża o mały dług zaczepić, któżby się ważył? Przytem hr. Zenio był dobry, bardzo dobry, pobłażający — a miał zasady zachowawcze głęboko wpojone, którym się nie sprzeniewierzał nigdy. Szedł za wskazówkami danemi z góry, za co w górze był ceniony, a i to coś też warte było, że sobą zajmował miejsca, któreby ktoś inny, niewygodny, mógł sobie przywłaszczyć.
Kochali go więc prawie wszyscy, ale pomimo to samoistnej powagi nie miał — wiedziano, że jest dogodnem narzędziem.
Przy nim cały na kanapie, z nogami na poręczu po amerykańsku, spoczywał typ wcale różny. Brunet
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.