Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale tak! tak! zrozumiałeś mnie! — zawołał Zenio, i leżącego obok siebie po ramieniu łaskawie raczył poklepać,
Hr. Sławek, który się głupkowato zwykł był uśmiechać, gdy się nie mógł dobrze wysłowić — a było mu w uśmiechu tym do twarzy — rozśmiał się, począł bawić cygarem, dopił Curaçao i rzekł:
— Ja tam nie mogę powiedzieć, co z niego będzie, ależ... takie imię!!
Milczeli wszyscy i filiżanki od kawy słychać było rozmawiające tylko z kieliszeczkami od likworu.
Sztywny, drewniany książe stanął, dyplomatyczne przybrał oblicze i zabierał się wyrok ferować. — Głos miał fałszywy i nieco zachrypły.
— Spotykałem go dawniej za granicą...
— O! o! — odezwał się Zenio — voilà! ten nam coś powie!
Książę, który nie zwykł był nic powiedzieć łatwo i naturalnie i zdawał się zawsze wysilać na to, co rzec raczył, namarszczył się naprzód i wykrzywił. Oznajmywał w ten sposób, iż miał coś powiedzieć niesłychanie ważnego.
(Tu musimy przeprosić czytelnika, iż głos książęcy podamy mu w przekładzie polskim; w oryginale brzmiał na pół po francuzku).
— To, co Zenio napomknął o matce, wszak — Zenio!
— Nie, to ja o niej wspomniałem — ujął się Toni.
— Ale wszystko jedno — przerwał prezes — wyraziłeś myśl moją.
— Matka — mówił książę z wolna — jako jedynaka i jako potomka takiej rodziny, choć ubodzy byli,