Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

Mówił im prawdy najnieprzyjemniejsze bez ogródki, w oczy — do nowych idei i obyczajów nagiąć się nie dawał.
Miał przytem wiele dowcipu i odwagę niepospolitą. Szanować go musiano a lubić nie mogli.
Toni miał dlań respekt jako dla doskonałego kawalerzysty i znawcy koni. Zenio bał się go dla ostrego języka — inni kłaniali mu się, bo był popularnym wszędzie.
Miał ten przywilej, że we wszystkie koła wchodził, znał tych i tamtych i nikomu prawdy ostrej nie skąpił.
— My tu właśnie, kochany pułkowniku — zaczął Zenio — oblegamy pana hrabiego trochę niedyskretnemi pytaniami. Idzie nam o to, abyśmy go sobie pozyskali.
— Bądźcie spokojni — zaśmiał się Samulski — Saperlotte! dobra krew nie zawodzi! Ja wam za niego ręczę, że pójdzie wszędzie, gdzie sumienie, honor i powinność każe — ale nom d’un petit bon homme — dodał — jeżeli myślicie okuć go w niewolę, aby klepał za panią matką pacierz, jak Sławek... jak... to wam z góry powiadam, że z tego nic nie będzie, Ci ......scy mają wszyscy swój rozum i uparci są.
Sławek, któremu zadano, że za panią matką pacierz odmawiał, najeżył się strasznie. Ostatnim u niego argumentem była zawsze groźba pojedynku.
— Cóż to pułkownik mi przycinasz? bąknął — kwaśno. — Wiesz, że ja sobie uchybiać nie pozwalam.
— Kochany Sławku — śmiał się Samulski — nom d’un nom, nie myślałem ci przycinać, wiem, że się bijesz dobrze i strzelasz chętnie, a ty też znasz mnie,